Powrót do kraju pełen wrażeń


Praca w opiece nad osobami starszymi kwarantanna domowa

Nie od dziś krążę między Polską, a Niemcami. Takich akcji, jak podczas ostatniej podróży dawno nie miałam. W dobie COVID-19 wyposażona w maseczkę, rękawiczki, środek dezynfekujący ruszyłam w kierunku Polski gotowa na dwutygodniową kwarantannę. 

Już sam sposób, w jaki opuściłam miejsce pracy pozostawiał wiele do życzenia. Nastraszona policją za pozostawienie podopiecznej z jej synem stwierdziłam, że policja raczej nie będzie mnie ścigała. Ewentualnie zgarnie mnie na granicy w trakcie kontroli, bym wyjaśniła sprawę. Za cel postawiłam sobie więc dotarcie do granicy. Co będzie dalej, było mi wszystko jedno. Policja, kwarantanna... Byle bliżej domu i byle nie być obarczonym odpowiedzialnością za człowieka, za którego nie jestem w stanie ponieść odpowiedzialności w związku z jej złym stanem zdrowia. 

Mało kiedy mam przy sobie większą gotówkę. Jednocześnie często obawiam się, że podczas płacenia kartą moja karta z jakiś powodów nie zostanie przyjęta. Jeśli człowiek intensywnie czegoś się obawia, to na sto procent prędzej, czy później tego właśnie zazna. Z lekkim lękiem przeczytałam więc informację na dystrybutorze paliwa, że nie ma możliwości płacenia gotówką. Próbując odgonić negatywne myśli, zatankowałam za niecałe 40 euro, po czym ruszyłam w kierunku kasy. Przeciągnęłam kartę we wskazanym miejscu na czytniku i... Karta nie została przyjęta. Kasjerka powiedziała, że karta nie jest aktualna. W pierwszej chwili nie dotarło to do mnie. Pomyślałam, że z jakiś powodów transakcja nie powiodła się i poprosiłam o ponowną możliwość użycia karty. W tym  samym momencie dotarło do mnie, co powiedziała do mnie osoba obsługująca mnie i dojrzałam napis na mojej karcie: "valid thru 04.20". 

- O Boże - rzekłam. Jaki dzisiaj mamy dzień? Drugiego maja!

Na moim czole pojawiły się krople potu. Szybko ogarnęłam się, stwierdzając, że mam jeszcze kartę do konta walutowego. Niestety to konto akurat w tym momencie świeciło pustkami. Postanowiłam skorzystać z możliwości kantora na stronie banku PKO. Odetchnęłam głęboko, wiedząc, że złotówki natychmiast zostaną przeliczone na euro i przelane na konto walutowe. Chwyciłam za komórkę. Niestety okazało się, że na aplikacji na komórce nie mam możliwości skorzystania z kantoru. Wyszłam do auta, w którym znajdował się komputer. Próbowałam go włączyć. Bateria była całkowicie rozładowana. Wróciłam do kasy z zapytaniem, czy mogę skorzystać z ich komputera lub podłączyć się moim komputerem. Dostałam odpowiedź odmowną. Wzięłam ponownie głęboki oddech i licząc na litość kasjerki powiedziałam: "ale tylko podłączyć się do prądu, nie do internetu". Były to magiczne słowa. 

- A do prądu to nie ma sprawy - usłyszałam. 

W podskokach ruszyłam do auta po komputer. Uprzejma pani podłączyła mój komputer do prądu. Korzystając z mojego internetu na komórce, zalogowałam się w komputerze na stronie mojego banku i przelałam odpowiednią kwotę na konto walutowe. 

- Mam pieniądze! - Oznajmiłam radosnym głosem kasjerce. 

- Zobaczymy - usłyszałam nie do końca przekonany głos. 

- Mam, mam na 100 %!

Pewna siebie przeciągnęłam kartę nad czytnikiem. W ostatniej chwili zerknęłam na datę na karcie "listopad 2020". 

- Co za szczęście - pomyślałam. 

Z ulgą przyglądałam się, jak transakcja została zaakceptowana. Podziękowałam pani za użyczenie prądu i ruszyłam w dalszą podróż. 

Do granicy zbliżałam się niepewnie. Nie miałam pojęcia, jak będzie wyglądała kontrola. Aut było niewiele. Do każdego auta podchodzili żołnierze i wręczali formularze do wypełnienia. Aby nie zarazić pana, który mnie obsługiwał, niemieckim wirusem przywleczonym z niemieckich landów, przez które przejechałam w ostatnim tygodniu, założyłam maseczkę na twarz. Jako jedyny pasażer w aucie czułam się trochę, jak idiotka. Tym bardziej, że w aucie za mną nikt nie zasłaniał twarzy. Wypełniłam ankietę i przyglądałam się, jak żołnierz ruszył do budki, by wrzucić moje dane do komputera. Po chwili wrócił i pozwolił mi jechać dalej. Zwinnie ominęłam auto stojące przede mną i ruszyłam do domu. Home sweet home!

Wypakowałam mój dobytek z auta. Jakiś pan z balkonu krzyknął do mnie: "witam pani Magdo!". Podniosłam głowę do góry. Zerknęłam na jegomościa z piwem w ręce, szerokim uśmiechem i wpatrzonym we mnie maślanym wzrokiem, jakby patrzył na bardzo "bliską" panią Magdę. Na niego spoglądała jego oburzona żona.

- Coś panu się chyba pomyliło z tą Magdą. I to bardzo. 

Zwiałam szybko do domu w nadziei, że zazdrosna żona nie zdążyła mi się przyjrzeć i nie wyszarpie mi kiedyś włosów na ulicy. W mieszkaniu przeszukałam szafki, by określić, jak jestem przygotowana na kwarantannę. Na szczęście, gdy wybuchła ta cała pandemia zaopatrzyłam się w kaszę, ryż, różnego rodzaju puszeczki, fasolę, kapustę kiszoną, nawet kurczak się znalazł w zamrażalniku. W łazience szczęśliwa spojrzałam na kilka rolek papieru toaletowego. 

- Nie jest źle - pomyślałam.

Zainstalowałam aplikację "kwarantanna domowa", której niestety nie mogę odnaleźć na mojej komórce. Nikt się do mnie nie zgłasza, nikt mnie nie sprawdza. Siedzę w domu. Chce mi się wszystkiego, czego w tej chwili nie mogę mieć. Najbardziej potrzebuję przestrzeni. 

Po dwóch dniach kompletnego lenistwa złożyłam wniosek o nową kartę. Tym razem obsługującą oba konta jednocześnie. 

Siedzę i myślę, że technika wcale nie jest taka zła. Niby takie nikomu niepotrzebne cuda niewidy, służące zaoszczędzeniu czasu, jak bankowość internetowa, mi zaoszczędziły sporych nieprzyjemności. 

Swoją drogą, to stwierdziłam, że jestem taka trochę, jak ten kamikadze... :-) Ale co mi tam. Ważne, że wyszłam cało z niejednej opresji :-)))